Anka

http://niekarany.opx.pl/2017/01/12/anka/Anka

Anka

Przyszła do mnie nie wiem skąd. Jak w piosence.
Pojawiła się, uczepiła, uwiesiła, ucapiła. Jednego dnia nie znam Anki, a następnego – pstryk! ta-daaaa! – już z nią jestem.
Być może chodziłem z nią do szkoły, możliwe że poznałem na jakiejś imprezie, wycieczce, pielgrzymce czy innej defiladzie.
Nic mi o tym nie wiadomo. Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem.
Nie wiem skąd się wzięła, ale wzięła się i już. Nie było osoby, jest osoba. Pstryk! Ta-daaaa!
– Weź się – mówi, zaglądając mi przez ramię. – Będziesz takie rzeczy pisał o mnie? No weź się, kurna.
Potrafi się zmaterializować nagle i niespodziewanie. Bez zapowiedzi.
Kręci się, wtrąca, wszędzie jej pełno, choć staram się udawać, że nie widzę. Próbuję nie zwracać uwagi.
– Kurna, a on swoje – znowu podgląda. – No weź tego nie pisz, co ludzie pomyślą?
– Idź sobie – odpowiadam najspokojniej jak umiem. – Przeszkadzasz. Tworzę.
– Tworzę! – wykrzywia się. – Tak nie wygląda twórczość.
– A jak wygląda twórczość? – pytam z przekąsem.
– Inaczej.
Ale wychodzi, stuka obcasikami. Stuk stuk stuk.
Po chwili jest z powrotem.
– Pokaż co tam nastukałeś – żąda. Upierdliwa jaka.
– No weź pokaż – prosi. I na kolanach mi siada. Mruczy. Przymila się. Łasi. Ale na monitor ukradkiem zerka.
– O, tu jest ładnie – pokazuje palcem. – Tu ładnie jest, tak o mnie.
I dalej mruczy. I dalej zerka.
– Złaź – mówię.
– A tu do dupy jest – chmurzy się. – Tego nie pisz. To nie jest ładne.
– Dobrze jest – mówię. – Nie znasz się.
– No weź się – prycha. – Daj, poprawię.
I pcha się z łapami do klawiatury.
– Spierdalaj! – krzyczę i zrzucam ją z kolan.
Uśmiecha się słodko.
– Kawy ci zrobię – mówi. – A ty tu sobie pisz.
I wychodzi.
Jak się dokładniej przyjrzeć, to nawet jest ładna. Bardzo.
Ale staram się jej za bardzo nie przyglądać, w obawie że ułowi moje spojrzenie i się go chwyci. A jak chwyci to już nie puści. I będę miał już całkiem przesrane.
Znowu siedzi na oparciu kanapy i udaje, że piłuje paznokcie. Że wcale jej tu nie ma. Ale zezuje, sprytna. Jednym okiem na mnie, drugim na notatki. A ja udaję, że niby nie widzę. Widzę.
I skup się przy takiej. Doradza, pomaga. W mordę.

Kurczę, skąd ona się wzięła? Gdyby to była pielgrzymka, pewnie wyglądałoby to tak:
Idziemy, a upał robi swoje. Rozpuszcza asfalt. Ale idziemy, bo trzeba, bo chcemy. Asfalt rozgrzany i miękki jak świeżo usmażony naleśnik. Idziemy, bo czerwiec, lipiec, sierpień nawet może. Bo trzeba. Bo bardziej chcemy, niż trzeba. Wokół pola, lasy, pola. I znowu pola. Zielono, złoto, zieloniutko, złociutko. Na przemian. Pola-lasy polskie, wszechpolskie. Piękne, piękniutkie. Jedyne, nasze, święte-nieugięte. Niezłomne. Idziemy. Śpiewamy. Ku chwale Pana, na Jego chwałę. A wokół wciąż te pola, piękne, płaskie, polskie. Płaskie. Bardzo płaskie. Ale polskie, święte. Asfalt miękki i gorący, gorący i miękki. Śpiewamy. Idziemy. Śpiewamy. Na pola patrzymy, na łąki. Płaskie, płaskie, płaskie… Ale polskie, święte, złote, zielone, święte-niewyjęte. Więc idziemy, śpiewamy. O mój rozmarynie. Gorąco. Rozwijaj się. Kurwa, rozwijaj się, rozmarynie, bo ja już dłużej nie wytrzymam, tak gorąco. Wytrzymam. Idziemy. Na pola patrzymy, a pola patrzą na nas. Zielono. Asfalt lepi się do stóp. Pola wy złote nasze, polskie, wszechpolskie. Rozwijaj się. Rozwijaj się, pieprzony rozmarynie, za wolność waszą i naszą. Byle szybko, bo skwar. Gorąco.
W gardle sucho. Bardzo. Idziemy, maszerujemy. Rozmodleni, w horyzont wpatrzeni. Rozśpiewani, radośni, nastrojeni na spotkanie z Absolutem. Idziemy, śpiewamy, ad maiorem Dei gloriam.
– Pić mi się chce – słyszę gdzieś z boku, tak jakby poza ramą obrazu.
Śpiewam dalej. Idę, maszeruję. Borem-lasem przymierając z głodu czasem. A lasy zielone, zieloniutkie. I polskie. I w górze skowronek, na niebie. Jego srebrna nuta przecina nasz śpiew. Pięknie jest. W górze srebrna nuta skowronka, co przecina.
– Halo! – słychać, ale tu, na dole.
W górze srebrzysty dzwoneczek, radosny trel, co przecina. Przecina szarość codzienności. I nijakość. Srebrzyście.
– E! – słyszę już całkiem wyraźnie. – Pić mi się chce! Daj mi!
Idę, idziemy. Z nieba srebrna nuta skowronka. Przecina. Polem-lasem.
– Hej, słyszysz?
Idę, idę. Rozmodlony, rozśpiewany, ad maiorem…
– Głuchy jesteś?! – ktoś gwałtownie szarpie mnie za rękaw.
A z błękitu spływa srebrna nuta skowro…
Następne szarpnięcie.
Nuta, co przecina… Kurwa.
Spadam na ziemię.
Z trudem ogniskuję wzrok. Obok mnie coś idzie. To coś jest niewysokie i ma rude włosy, kręcone kosmyki wymykają się spod przybrudzonej białej bejsbolówki. Stworzenie jest spocone. I ładne. Bardzo, bardzo ładne. I ma w sobie coś jeszcze. Jest bezczelnie, wyzywająco atrakcyjne. Takie coś spoza cenzury.
– Pić mi daj – powtarza stworzenie.
Zatrzymuję się, ono też.
– Co? – pytam, niezbyt przytomnie
Wskazuje palcem na moją rękę. Spuszczam wzrok i widzę, że w dłoni mam dużą butelkę wody mineralnej, ledwo co napoczętą. Całkiem o niej zapomniałem. Bez słowa podaję ją dziewczynie, a ona zdejmuje nakrętkę i zaczyna pić. Pije długo, cały czas patrząc na mnie. Ma piękne oczy, zielone, roześmiane, lśniące.
Ludzie mijają nas, śpiewając. Rudowłose stworzenie, nie odrywając butelki od ust, puszcza do mnie oko.
– Napiłaś się już?
Ociera usta grzbietem dłoni, jak dziecko, i oddaje mi butelkę. Potem odbija jej się, też trochę jak dziecku.
– Uratowałeś mi życie – mówi. – Już zdychałam.
– Nie ma sprawy.
Ruszam w dalszą drogę, w nadziei na odzyskanie dawnego nastroju. Stworzenie jednak zrównuje ze mną krok. Odczekuje chwilę i zaczyna paplać. O wszystkim. Najpierw o pogodzie, że upał, potem o okolicy, widokach, o samej pielgrzymce. A potem o sobie. Gada i gada, a nawet się zwierzać zaczyna. Tak jakby z tymi kilkoma łykami niegazowanej wody mineralnej wlało się w nią przekonanie, że jestem jej najlepszym przyjacielem od dziecka. Wcale jej nie zraża, że ja nie reaguję ani słowem. Buzia jej się nie zamyka. Zagaduje, pyta. Cholery można dostać. W myślach składam dożywotnie śluby milczenia.
W pewnym momencie wyciąga rękę w górę i palcem wskazuje mikroskopijny ciemny punkcik na błękitnym, bezchmurnym niebie.
– Skowronek – mówi z zachwytem w głosie. – Skowronek, o tam, tam. Widzisz?
Kiwam głową, że widzę.
– Słyszysz go? – ciągnie. – Pięknie śpiewa. Słyszysz, prawda?
– Tylko wtedy jak milczysz – nie wytrzymuję.
Dziewczynę zatyka, ale tylko na moment.
– Cham – kwituje już po chwili. – Zawsze trafiam na niewychowanych chamów. Co ja mam takiego w sobie, że przyciągam ich jak…
– Czy mogłabyś łaskawie zamilknąć na chwilę? – ucinam bezceremonialnie. – Chcę się skupić.
– No weź się, pić mi dałeś, nie? – mówi z pretensją w głosie. – Życie mi ocaliłeś, bo już padałam. Z pragnienia.
– No i co z tego? – pytam opryskliwie.
– Nie dość, że cham, to jeszcze tępy – prycha. ¬- A to, że jak komuś uratujesz życie, to jesteś za nie osobiście odpowiedzialny. Każde dziecko to wie.
– Nie widzę związku – burczę, zły, że dałem się wciągnąć w tę idiotyczną pogawędkę.
– No jak to? – dziwi się ruda. – Musisz przecież dowiedzieć się o mnie kilku rzeczy. Chcesz wziąć odpowiedzialność za życie osoby, o której nic nie wiesz? To nieuczciwe.
– A kto powiedział, że chcę?! – wybucham.
– Chcesz, chcesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz. – mówi dziewczyna z przekonaniem. – Gdybyś zdawał sobie sprawę, co ci się trafiło, to sam byś o to poprosił. Na kolanach.
– O czym ty w ogóle mówisz?!
– O przeznaczeniu. I odpowiedzialności. Dałeś dowód, że los bliźniego nie jest ci obojętny. Teraz będziesz miał okazję przekonać się, czy potrafisz poświęcić się całkowicie dla innej istoty.
Wariatka?
– Nie martw się, wszystko będzie dobrze – w głosie dziewczyny brzmi spokój i niezachwiana pewność, jakby wszystko miała od dawna zaplanowane. – Dasz radę.
– Co?! – wykrzykuję. – Zwariowałaś?
– Mówię ci, będziesz bardzo, bardzo szczęśliwy. Zadbam o to – ciągnie niezrażona. – A ty podziękujesz dobremu Stwórcy za to, że postawił na twojej drodze taki skarb ja jak. Będziesz się uśmiechał, przynosił mi kwiatki i zapraszał na lody. Jasne?
– Proszę?! – zatyka mnie.
Uśmiecha się uroczo, a uśmiech ma, trzeba to przyznać, piękny.
– Pytałam czy to jasne – mówi z tym swoim uśmiechem.
Tego już za wiele. Co ona sobie wyobraża, bezczelna pannica?
– Posłuchaj, bezczelna pannico… – zaczynam z wściekłością.
– A teraz łaskawie zamilknij – przerywa i odwraca głowę. – Chcę się skupić.
Długo idziemy w milczeniu. Krok w krok, ramię w ramię. Ja zdezorientowany, ona nieprzenikniona, łagodnie uśmiechnięta. Gorąco. A w górze srebrny dzwoneczek, śpiew skowronka, co przecina.
Obserwuję dziewczynę ukradkiem. Jest w niej coś takiego, co wywołuje u mnie dreszcz, nawet w taki upał. Przyjemny dreszcz. Ale nie przyznaję się do tego nawet przed samym sobą, w końcu to pielgrzymka, było nie było.
Wreszcie pękam.
– A jak ty się właściwie nazywasz? – pytam.
Patrzy na mnie ze zdziwieniem. Ale po chwili jej wzrok łagodnieje, a na twarz wypływa wesoły uśmiech.
– No Anka.
Być może tak właśnie to było. Nie mam wiedzy.

Ojciec ją uwielbia, bo mu znosi te jego broszury i poradniki. Siedzą czasem całymi godzinami przy kuchennym stole, omawiając je punkt po punkcie. To tak chyba w ramach wymiany międzypokoleniowej. Ojciec jej coś klaruje, pokazując palcem odpowiednie ustępy w tekście. Anka udaje, że ją to obchodzi, a stary z kolei udaje, że nie widzi jej udawania. I tak się to jakoś kręci, ta ich współpraca.
Przynajmniej mam trochę czasu dla siebie, dla sztuki. Dla literatury. Ale niewiele, bo Anka oczywiście co kilka minut wpada do mnie pod byle pretekstem, albo i bez. Chyba żeby sprawdzić, czy nie wyfrunąłem przez okno albo nie zamieniłem się pod jej nieobecność w żabę, którą natychmiast trzeba będzie całować, żeby ją z powrotem przedzierzgnąć w księcia.
– Piszesz? – pyta jakby nie widziała.
– Piszę.
– No to nie przeszkadzaj sobie.
I wychodzi, a całe moje skupienie razem z natchnieniem idą się kochać. Zapalam papierosa i próbuję na powrót wgryźć się w tekst.
– Nie pal – w drzwiach pojawia się głowa Anki. – Zabije cię to.
Rzucam w nią zapalniczką i przekleństwem. Głowa znika.
Wracam do pisania.

Już wiem, spotkaliśmy się na imprezie! Zastanówmy się… Mogło wyglądać to tak:
Ja jestem już po paru głębszych, więc rzeczywistość podoba mi się coraz bardziej. Jestem w sporej, oświetlonej kilkunastoma świecami salce. Wokół mnie snuje się na oko pół setki postaci, w większości ubranych na czarno. W tle słychać jakieś głosy, jakąś muzykę. Jeszcze ze dwie lufy i z bezkształtnej ludzkiej masy wokół mnie powoli zaczynają wystawać twarze. Niektóre z nich mają nawet jakieś rysy. Po następnym szocie niektóre z twarzy okazują się nawet całkiem znajome.
Z otaczającego szumu rozmów wnioskuję, że zaniosło mnie na przyjęcie po jakimś wernisażu. Acha, kolejny młody-zdolny dołączył do grona świetnie zapowiadających się artystów. Dodatkowo to chyba mój dawny kolega ze szkoły. Teraz w awangardzie za malarza robi. Wzdrygam się odruchowo. Nienawidzę sztuki nowoczesnej.
Biorę kolejnego drinka. Rozglądam się bez specjalnego zainteresowania i nagle moją uwagę przykuwa dziewczyna siedząca na niskiej kanapie po drugiej stronie pomieszczenia. Burza płomiennie rudych włosów, mała twarzyczka z trójkątnym podbródkiem, długie, zgrabne nogi. Wypiłem już swoje i w tej chwili wydaje mi się piękna.
Ma na sobie króciutką białą sukieneczkę, bliźniaczo podobną do tej, w której Sharon Stone paliła papierosa. Na nogach – białe szpilki. Ale na tym kończą się podobieństwa do tamtej słynnej na cały świat sceny, bo ta dziewczyna siedzi sztywno wyprostowana, z grzecznie złączonymi kolankami. Żadnego wyuzdanego przekładania nóg. Szkoda.
Naturalnie nie siedzi sama. O wiele za ładna jest, żeby sama siedzieć. Otacza ją kilkuosobowy wianuszek towarzyskich chwastów płci męskiej. Czyli kwiat młodzieży, obśliniony z chuci.
– Bierz ją! – komenderuje alkohol krążący w mojej krwi.
Posłusznie wstaję i zataczam się przez pokój w jej stronę. Patrzy na mnie. Z bliska jest jeszcze ładniejsza. Śliczna jest. I oczy ma zielone. Pochylam się w jej kierunku i wyciągam dłoń.
– Chodź, zatańczymy – mówię.
W moim pojęciu wystarcza to za cały podryw.
– Weź się – mówi i odpycha łokciem tę moją rękę. – Mówię, weź się!
– Jesteś zjawiskowo piękna – bełkocę, całkiem bez sensu, bo alkohol już całkiem myśli za mnie. – Zatańcz ze mną.
– Weź się! – wybucha oburzeniem. – Z chłopakiem tu jestem!
– Acha. A który to?
Rozgląda się. W zielonych oczach ma mord.
– Ten tam – pokazuje na jakiegoś świńskiego blondyna, śliniącego się na kanapie w drugim końcu pokoju z wielką, cycatą laską. – Ten tam świński blondyn, taka jego mać.
– Ten z łapą na biuście wielkiej, cycatej laski? – dopytuję.
– Ten sam – dziewczyna patrzy na mnie z nienawiścią. – Skurwysyn.
Nie wiem czy mówi o tamtym, czy o mnie.
– Rozumiem. W takim razie przepraszam na chwilę – bleblam szarmancko. Robię krok we wskazanym kierunku, ale zawracam. – A tak w ogóle to jak masz na imię?
Patrzy na mnie jak na idiotę. Jakbym był jedyną istotą we wszechświecie, która tego nie wie.
– No Anka – mówi obrażonym tonem.
Kiwam głową.
– Zaraz wracam, Noanko.
Po chwili jestem już przy świńskim blondynie. Stukam go w ramię. Z głośnym mlaśnięciem odrywa swój oral od oralu cycatej laski. Ręki od biustu nie odrywa.
– Przepraszam, świ… ehem, przepraszam, blondynie, czy mogę zatańczyć z twoją zjawiskowo piękną partnerką, tą tam? – wskazuję na Ankę.
Świński blondyn patrzy na mnie, patrzy na Ankę. Potem znów na mnie. Widać po nim, że nie za bardzo jarzy.
Ja w tym czasie patrzę na cycatą laskę. Jest tak wielka, że świński blondyn ma ostro pod górę, i do jej oralu i do biustu.
Widząc mój wzrok cycata laska wypina biust i uśmiecha się zachęcająco. Ja się nie uśmiecham.
Świński blondyn podejmuje wreszcie decyzję.
– A tańcz sobie – wzrusza ramionami i na powrót bierze się do cycatej laski.
– Dziękuję, świ… świetnie się składa – mówię i zawracam do Anki.
Oczywiście znowu nie siedzi sama.
Zapomniawszy już, że chciałem tańczyć, bezczelnie wpycham tyłek pomiędzy Ankę i jakiegoś przypadkowego absztyfikanta, opadam na kanapę. Typek protestuje, ale nieśmiało, nie zwracam na niego uwagi.
– Uwielbiam sztukę, od zawsze – mówi Anka do tamtego. Musiała się pochylić, bo tkwię między nimi jak tłumacz przysięgły. – Po studiach chcę sobie założyć galerię sztuki współczesnej, a nawet nowoczesnej.
– Nienawidzę sztuki współczesnej – wtrącam się do rozmowy. Tekst mam już gotowy, przećwiczony w myślach. – Nowoczesnej też. Odpada.
Anka spuszcza wzrok, patrzy na czubki swoich białych szpilek.
– Sztuka jest cudowna – słyszę głos absztyfikanta. – Ja rzeźbię. Szukam właśnie modelki. Byłabyś idealna…
Głos jest oślizły od pożądania kiepsko maskowanego uprzejmością. Anka podnosi wzrok.
– Sprawdziłabyś się doskonale – ślini się dalej tamten. – Zresztą ty pewnie zrobiłabyś oszałamiającą karierę w każdej dziedzinie…
– Dziękuję, to miłe – mówi Anka.
I nagle wbija swoje błyszczące oczy we mnie.
– A ty? – uśmiecha się zalotnie. – W jakiej branży wróżyłbyś mi karierę?
Jeszcze raz oglądam ją sobie od stóp do głów.
– Znaczy, oprócz porno? – pytam.
Wydyma lekceważąco wargi i odwraca się ode mnie.
Jest wyniosła, niedostępna. Dociera do mnie, że pod tym adresem nic nie uzyskam, tu już mam ostatecznie przerąbane. Strzeliłem samobója i ostatecznie pogrzebałem swoje szanse w jej oczach. A oczy zielone.
Ktoś mi dolewa. Nie protestuję. Następnego dolewam już sobie sam. Obraz na powrót zaczyna mi się rozmazywać… Jest dobrze, choć Anka bezpowrotnie ode mnie odpływa. Nie dla mnie ona, zdecydowanie nie dla mnie. Nie ta liga.
Szkoda tylko tych oczu jak szmaragdy, włosów jak płomień.
Nie ta półka, myślę. Trudno.
Strzelam jeszcze ze dwie lufy i zanurzam się miękkiej wacie nieświadomości.
Budzi mnie szturchnięcie w bok.
– Cojes? – mamroczę. – Cojescojes?
Rozglądam się nieprzytomnie. Leżę na szerokim łóżku na stercie kurtek i płaszczy. Ślina mi cieknie prosto do czyjejś czapki. Ciemno, ale nie tak całkiem ciemno. Obok leży Anka.
Znowu mnie szturcha łokciem. Ścieram ślinę z policzka.
– Czego chcesz? – chrypię, patrząc w sufit.
– No weź się – mówi. – Będziesz tak leżał? Weź się.
Wzdycham i odwracam się w jej stronę.
Może tak było. Nic mi o tym nie wiadomo.

Skrzyp, skrzyp, skrzyp, słyszę z przedpokoju.
Tym razem to ojciec. Wjeżdża na tym swoim wózku. Skrzyp.
– Nie ma u ciebie tej mojej broszury o gotowaniu rosołu z kury? – rapuje. Nawet w rytm.
– Broszury… kury – mruczę, nieświadomie podchwytując rymy. Sens pytania w ogóle do mnie nie dociera, zbyt jestem skupiony.
Ojciec chrząka głośno. Odrywam palce od klawiatury.
– Co? – pytam nieprzytomnie, bo myślami byłem całkiem gdzie indziej.
– Rosół – powtarza Stary podniesionym głosem. – Z kury!
– Co? Eeeee… a nie, dziękuję – odpowiadam, całkiem już wybity z transu. – Nie jestem głodny.
Ojciec patrzy spode łba, ale nic nie mówi. Zawraca wózek i wyjeżdża, skrzyp, skrzyp.
Wózek inwalidzki mojego ojczulka jest stary i hałaśliwy, zupełnie jak jego właściciel. Ojciec chyba nigdy nie pomyślał, żeby naoliwić mu łożyska. Rurki są miejscami powyginane i wgniecione, tu i ówdzie spod farby rudzieją wżery rdzy. Stary jednak uparcie popycha nierówne koła z wyłysiałymi oponami, z wysiłkiem kolebie się na tym koromyśle po całym domostwie. Jestem ciekaw, kiedy mu się znudzą te wygłupy.
Wraca do kuchni, bo akurat uczy Ankę gotować.
Anka gotować nie umie, ale twardo próbuje, niestety. Stara się.
– Bo chcę ci zrobić przyjemność – tłumaczy.
– Zrób mi. Zrób. Zrób mi przyjemność – mówię. – Ale nie gastronomiczną.
Uśmiecha się zalotnie.
– A jaką?
– Masz inne talenty.
– Wyrobię się, zobaczysz – w jej głosie brzmi wiara w sukces. – Jeszcze będziesz prosił. Jeszcze będziesz skamlał.
– Skamlał? – śmieję się. – Chyba z bólu brzucha.
– Cham – mówi, ale szczerzy zęby. A uśmiech ma jak gwiazda filmowa.
Do tego te oczy, jadowicie zielone. I ledwo dostrzegalny, mikroskopijny zezik. W jednym oku.
– Arystokratyczny – śmieje się Anka.
Zezik mikroskopijny, a oczyska wielkie. I nieodwołalnie zielone.
Gdyby spisać wszystkie jej spektakularne porażki kuchenne to powstałaby cała Książka Niekucharska, jedyna w swoim rodzaju. Ale ja tutaj na to czasu nie mam. Teraz mus mi ustalić, skąd się ta dziewczyna w ogóle wzięła w moim życiu.

Mogło być i tak, że ktoś mi ją podrzucił. Jak kukułcze jajo. Jak emocjonalną bombę z opóźnionym zapłonem. Wyobraźmy sobie taką scenę:
Jest piękne, słoneczne popołudnie, bezcenny prezent, który potrafi podarować jedynie złota polska jesień. Siedzę w fotelu, przy otwartym oknie i w ramach podnoszenia kwalifikacji literackich oraz kultury osobistej czytam książkę. Obok mnie, na blacie biurka, stoi filiżanka herbaty i leży ozdobna zakładka do książki. Lubię zakładki.
Po pokoju krąży, machając rozpaczliwie barwnymi skrzydełkami, zabłąkany motyl, który dostał się tu przed chwilą przez otwarte okno. Od czasu do czasu motyl siada na oparciu fotela, i wtedy staram się nie poruszać żeby go nie spłoszyć, albo na karcie czytanej przeze mnie książki, i wówczas odpędzam go leniwym gestem. On odlatuje, ale nie obraża się chyba, bo zaraz przylatuje z powrotem.
Taka sielankowa scena. Jest ciepło i przyjemnie, książka ciekawa, nic mnie nie swędzi i nie boli, a motyl sprawdza się w roli sympatycznego urozmaicenia. Kotka nie zakłóca krajobrazu, polazła gdzieś i pewnie śpi.
Nagle rozlega się dzwonek u drzwi. Nie pasuje mi do sytuacji, więc postanawiam ten dźwięk zignorować. Może ten ktoś kto dzwoni znudzi się i sobie pójdzie, myślę.
Ten ktoś jednak nie daje za wygraną i dzwoni po raz drugi, trzeci. Cholera jasna.
Z namaszczeniem umieszczam zakładkę między stronami książki i powoli idę do przedpokoju. Przygładzam dłońmi włosy i otwieram drzwi.
Za progiem stoi młody facet w uniformie kuriera. A obok młodego faceta w uniformie kuriera stoi wielki pakunek. Pudło metr na metr, opakowane w szary papier i zaklejone szeroką brązową taśmą. Spoczywa na fikuśnym dwukołowym wózeczku, takim jakich używają tragarze walizek na dworcach kolejowych. Ciężka jest, znaczy, myślę. Fajnie.
– Jestem kurierem – przedstawia się młody facet w uniformie kuriera. – A to jest przesyłka kurierska.
Pokazuje palcem paczkę. Tę na fikuśnym wózku.
– Przesyłka? – pytam.
– Tak – mówi kurier. I dodaje z dumą:
– Dla pana.
– Proszę wejść, panie kurierze – mówię i otwieram drzwi szerzej. – Zapraszam serdecznie.
– A przesyłka? – pyta kurier.
– Przesyłka też niech wejdzie – mówię. – Ją też zapraszam.
Młody człowiek w uniformie kuriera wpycha do środka swój dwukołowy wózek, ten fikuśny, a razem z nim przesyłkę kurierską, dla mnie. Zgrabnie zestawia paczkę z wózka na podłogę.
– Osiemdziesiąt pięć złotych sześćdziesiąt groszy – mówi. – Poproszę.
– Słucham? – pytam, patrząc na paczkę. Duża jest.
– 85, 60 zł – mówi on. – Słownie: osiemdziesiąt pięć złotych sześćdziesiąt groszy. Poproszę.
Milczę. Czekam co będzie dalej.
– O, tu jest napisane – pokazuje palcem zafoliowaną karteczkę na przesyłce. – Tu.
Patrzę na wydruk. A tam: „85,60 zł”.
– Słownie – tłumaczy kurier – osiemdziesiąt pięć zło…
– A tu co jest napisane? – przerywam i pokazuję palcem tuż obok, na pieczątkę z napisem: „ZAPŁACONO”.
– „ZAPŁACONO” – mówi kurier, uśmiechając się głupio.
– To czemu pan chciał pieniędzy?
– Myślałem, że się uda – szczerzy się.
Bez słowa wyjmuję mu z ręki służbowy bloczek potwierdzeń doręczenia i długopis, też służbowy. Podpisuję gdzie trzeba i siadam przy biurku. Otwieram książkę. Zakładkę pieczołowicie odkładam na biurko. Lubię zakładki.
Motyla niestety już nie ma. Wyfrunął przez okno, kolorowy cały. Pojawiła się natomiast kotka i teraz przeciąga się, mrużąc zaspane oczy.
Kurier rozgląda się po pokoju.
– Eee… no to ja… no to może… – mruczy niepewnie. – No to ja już pójdę.
Odrywam wzrok od książki i patrzę mu prosto w oczy.
– Do widzenia, panie kurierze – mówię.
– Eeee… do widzenia.
Do drzwi trafia sam. Wracam do lektury.
Po jakimś czasie zamykam książkę, obracam się na fotelu i przyglądam stojącemu na podłodze wielkiemu pakunkowi. Mam dziwne wrażenie, że on też przygląda się mnie.
Tak sobie na siebie patrzymy. Ja na paczkę, a paczka na mnie.
– Siku mi się chce – mówi nagle paczka.
– O, dostałem gadającą paczkę – cieszę się.
Paczka milczy przez chwilę. Nic dziwnego, paczki zwykle milczą.
– Ja nie jestem paczką – mówi wreszcie. – Jestem w paczce.
Zastanawiam się.
– No proszę – zakładam nogę na nogę – paczka mówi, że jest w paczce. Ciekawe.
– No weź się – mówi paczka. – Przecież paczki nie mówią. Weź się.
– Każda paczka tak mówi – mówię.
– Co mówi? – nie rozumie paczka.
– Że nie mówi.
– Długo tak możesz? – głos dochodzący z paczki robi się niebezpiecznie gniewny. – Siusiu mi się chce.
Pozycja z nogą na nodze wygląda dobrze. Dokładam do tego brodę opartą łagodnie na grzbiecie dłoni i uzyskuję efekt zadumanego intelektualisty.
– Pragnę jedynie ustalić stan faktyczny. Lubię wiedzieć z kim lub z czym mam do czynienia – mówię powoli, głosem nieco niższym niż zwykle, specjalnie, bo tak mówią ludzie interesujący: aksamitnym głosem erudyty.
– Może byś najpierw otworzył?! – niecierpliwi się paczka. – Zaraz się zsikam.
Wzdycham i z szuflady biurka wyjmuję nóż do tapet. Rozcinam brązową taśmę na pudełku. Powoli rozchylam tekturę.
W pudle, z kolanami pod brodą, siedzi rudowłosa dziewczyna.
Ma na sobie błękitną koszulkę bez rękawów i niebieskie bojówki, takie z kieszeniami na udach. A na bosych stopach japonki. Granatowe. W ręce trzyma pustą butelkę po wodzie mineralnej. Dno pudła pokrywają pomięte opakowania po batonikach i czipsach.
Ruda mruży oczy od światła. Zielone, jakby się kto pytał.
Przyglądam się. Ładna jest, nawet bardzo. Zawsze chciałem taką dostać, myślę.
– A ty to kto? – pytam, z wrażenia zapominając o niskim głosie.
Dziewczyna uśmiecha się niepewnie.
– No Anka – odpowiada.

Powiecie, że to niemożliwe? Że to bzdura? Być może. Nie będę się kłócił.

 

 

[zdjęcie: domena publiczna]