Wychodząc z domu popatrzyłem w niebo. Chmurzyło się. Chyba będzie padać.
Organizm wyświadczył mi dziś rano dotkliwą złośliwość, budząc się o pół godziny za wcześnie. Z nadmiaru czasu postanowiłem więc pójść do roboty piechotą, zawsze to zdrowiej.
Na wysokości sklepu pani Heni spostrzegłem po drugiej stronie jezdni człowieczka w szarym płaszczu. Niepozorny, szczupły, nijaki. W normalnych warunkach niezauważalny. Tyle tylko, że warunki tym razem były inne – facet tańczył. A właściwie podrygiwał arytmicznie, kręcąc się przy tym w kółko.
Z początku myślałem, że nawalony albo naćpany, normalne w mojej okolicy. Ale tu coś było nie tak. Człowieczek ewidentnie zmagał się z czymś co trzymał w zaciśniętych dłoniach. Walczył.
Wyglądało to jakby zamiast kremu do rąk użył superkleju i teraz jedną dłoń próbował oderwać od drugiej. Albo sam sobie gratulował jakiegoś sukcesu i nie mógł przestać. Niezła praca łokciami, nawiasem mówiąc. Aż przystanąłem.
I właśnie wtedy on też mnie zauważył. Niestety.
– Panie! – woła, z braku rąk próbując zamachać do mnie barkiem – Panie, pozwól pan tu!
I sam już idzie w moim kierunku, przyciskając ręce do brzucha. A wzrok ma dziki. W dodatku lekko powłóczy lewą nogą. Ja to mam szczęście.
Oj, nie wygląda to dobrze, myślę. Ale ruszam powoli na spotkanie, ostrożnie, czujnie. Z rękami w kieszeniach, tak na wszelki wypadek.
– Złapało, panie. I puścić nie chce – stęka tamten. I dalej się mocuje na rękę sam ze sobą. Wygląda przy tym tak więcej żałośnie.
– Ale co złapało? – spytałem.
– A o to – ujawnił prawą rękę na widok publiczny – portmonetka.
Przyjrzałem się. Rzeczywiście, trzy palce człowieczka wciśnięte były w niewielki, skórzany piterek. Wszystko wskazywało na to, że metalowe szczęki zapięcia trzymają je mocno.
– Uuuuuu – oceniłem krytycznie sytuację. – Nieszczególnie to wygląda, powiem panu.
– Co to się dzieje?! – zajojczał i chwycił portfelik lewą ręką, pociągnął. – Moja własna rodzona portmonetka obróciła się przeciwko mnie. Łojezu!
– Łomatko – postanowiłem solidarnie dołączyć się do narzekań. Tak w ramach wsparcia. I z ciekawości co będzie dalej.
Uwięziony człowieczek przybrał tymczasem minę osoby, która czeka na pytania. Nie doczekał się. Sam z siebie zatem uznał, że koniecznie należy mi się opowieść jak to ze lnem było. Dureń.
– Sięgam ja do portmonetki po bilon, rozumiesz pan – powiedział drżącym z emocji głosem. – Żeby bilet kupić. Autobusowy, znaczy. No bo jakże tak, bez biletu się przemieszczać pojazdem miejskim?! Nijak nie można!
Nie wyjmowałem rąk z kieszeni. I nie komentowałem. Na razie.
– No to sięgam ja po bilon – człowieczek wznowił opowieść. – Wsuwam rękę do piterka, niczego nie podejrzewający. A toto jak nie capnie! Za rękę, za palce! I trzymie! I nijak puścić nie chce. A mnie ta ręka, proszę szanownego, potrzebna.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
– Z bilonem – stwierdziłem filozoficznie – żartów nie ma.
Człowieczek na nowo podjął bój z portmonetką. Szarpał i szarpał. Długo, aż się zasapał. Wreszcie ogłosił kapitulację.
– Sam nie dam rady – wydyszał. – Pomoże pan?
Zastanowiłem się. Okej. Czemu nie?
– Dwadzieścia złotych – powiedziałem.
– Ile?! – wrzasnął. Aż podskoczył.
– Dobra, niech będzie dziesięć.
Znowu spróbował wyszarpnąć uwięzioną dłoń z paszczy sakiewki. I znowu nic z tego nie wyszło.
– Drogo, cholera – sapnął.
I zaczął się zastanawiać, w międzyczasie nadal usiłując na własną rękę uwolnić własną rękę. Dureń.
Oj, przyda mi się ta dycha, pomyślałem. Wyszedłem z domu całkiem bez grosza, nawet na piwo nie mam, żeby gardło przed robotą przepłukać.
– A za piątala by pan nie pomógł? – zapytał chytrze.
– Panie, ja się do pracy spieszę! – zniecierpliwiłem się teatralnie – Mi tam nie płacą za wyciąganie cudzych łap z nieswoich porfeli, więc decyduj się pan szybciej!
Pomocował się jeszcze trochę, poszarpał. Bezskutecznie. Dureń.
– Może rabacik jakiś? – spytał przymilnym głosikiem. – Taki dla stałych klientów.
Przegiął.
– Idę – ogłosiłem. – A pan sobie tu stój i patrz, jak własne portfolio odgryza panu paluchy.
Schyliłem się ku żarłocznej portmonetce i powiedziałem głośno:
– Smacznego!
Po czym odwróciłem się na pięcie i udałem, że odchodzę w siną dal. Już wiedziałem, że mam durnia w garści. Jestem mistrzem negocjacji biznesowych.
– Czekaj pan! – usłyszałem za plecami – Niech będzie.
Wróciłem do człowieczka. Westchnął ciężko.
– Nic taniej nie będzie? – spytał z nadzieją w głosie.
– Nie da rady – rozłożyłem ręce. – To ciężki rynek.
W rozpaczliwej desperacji zaszarpał jeszcze ręką, pociągnął drugą. Tak mocno, że aż jęknął z bólu.
– Boli? – zapytałem z udawanym współczuciem.
– Boli – przyznał. I szarpnął jeszcze mocniej. A nie mówiłem, że dureń?
Sapał z wysiłku.
Milczałem uprzejmie. Zaraz pęknie.
– Czyli: dycha? – upewnił się jeszcze raz – Dyszka i pomagasz pan?
– Aha – kiwnąłem głową. – Dycha. Zwana dyszką.
Pomyślał jeszcze moment. Wreszcie coś się w nim złamało.
– No dobra, masz pan – szybkim ruchem wyjął z portmonetki banknot i wręczył mi. – A teraz pomagaj pan!
Nie odzywałem się. Byłem ciekaw kiedy zauważy.
– Pomagasz pan czy nie? – zagulgotał człowieczek nerwowo – Zapłaciłem!
Popatrzyłem na jego dłoń. Tę dłoń, którą przed chwilą podawał mi dziesięciozłotówkę.
– Przecież to już – uśmiechnąłem się.
Przyjrzał się swojej łapie z niedowierzaniem. Patrzył długo. Wreszcie zrozumiał.
– A rzeczywiście! – wykrzyknął zachwycony – Ale jaja!
Wsunąłem dychę do kieszeni.
– No – potwierdziłem. – Jaja.
Nadal wpatrywał się w ocaloną rękę, jakby chciał policzyć, czy ma wszystkie palce. Zacisnął je w pięść. Rozprostował. I znowu zacisnął.
– Szybko panu poszło – cmoknął z podziwem.
– No jak nie jak tak – przyznałem z dumą.
– Fachowiec z pana prima sort – powiedział przymilnie. Nie wypadało zaprzeczać, choć czułem, że coś knuje.
– Wiadomo – zgodziłem się. – Ze mną nie ma to a tamto.
Człowieczek popatrzył z nienawiścią na ujarzmioną portmonetkę, upchnął ją w kieszeni, otrzepał płaszcz. Widziałem jednak, że coś mu nie daje spokoju. Niby stał spokojnie, a wiercił się. Nawet dygotał w niektórych rejonach.
Podmuchał na palce, nie wiadomo po co. Może w ramach walki wewnętrznej.
– I w ogóle strasznie wdzięczny panu jestem – nadal mi słodził.
– Nie ma sprawy – machnąłem ręką.
Pomyślał chwilę. Wreszcie się przemógł.
– Ale jednak drogo pan wziął – powiedział wyzywająco.
– Proszę? – zapytałem słodko.
– Całkiem mnieś pan ze środków ogołocił – zaczął narzekać. – Wysokoś wycenił pan tę całą pomoc.
– Samopomoc jakoś nie dała rady – odpowiedziałem z przekąsem.
Łypnął spode łba.
– A może byś mi pan oddał tę dychę, co? – odważył się. – Mnie ona bardziej potrzebna.
Przechyliłem głowę. Milczałem.
– Albo chociaż część… – zaskomlał. – Tak ze cztery złote. Względnie sześć…
Dureń.
Pochyliłem się lekko w jego stronę.
– Chcesz pan w zęby zarobić, raz i drugi? – spytałem spokojnie.
Skurczył się.
– Nie, no dobra, już nic nie mówię – pisnął. – Weź pan całą dychę.
Kiwnąłem głową.
– Uczciwie pan zarobił – powiedział pojednawczym tonem.
Popatrzyłem w niebo. Chmurzyło się. Chyba będzie padać.
– No to ja już sobie… tego… – wybąkał człowieczek. – Co złego to nie ja. I do widzenia szanownemu.
I podreptał w szarym płaszczyku ku swemu przeznaczeniu, powłócząc lekko lewą nogą.
A ja poszedłem swoją drogą. Do pracy.
Ot i historia cała.
Kooooooniec.
A dychę od tego durnia zainwestowałem dobrze, i to tuż za rogiem. Zapłaciłem Cygance, za wróżbę. Powiedziała mi, że w wieku dziesięciu lat wyjdę za mąż za królewnę. Taką prawdziwą, z herbem, zamkiem, złotą koroną i stajnią pełną kucyków. Nie spodziewałem się. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaki jestem szczęśliwy.
[zdjęcie: Paweł Bajew – Fotografia]