15 kwietnia to rocznica wydarzenia, o którym każdy wie, ale mało kto kojarzy jego dokładną datę. Była to ważna data również dla tego młodzieńca z fotografii. To Richard Norris Williams II, w prostej linii potomek Benjamina Franklina zresztą. Amerykański dandys, urodzony w Genewie światowiec z dobrego domu. W tenisa popykiwał, piękne damy emablował, wydawał pieniądze tatusia. Norma. Taki młody bogaty bubek, powiedzielibyśmy. W kwietniu 1912 roku wracał był on sobie z Anglii do domu, do Ameryki. Statkiem, pierwszą klasą, a jakże. Nic ekscytującego. Tyle tylko, że okrętem, na którym 21-letni podówczas Richard miał tę swoją pierwszej klasy kabinę, było najmłodsze dziecko kompanii White Star, czyli odbywający właśnie swój dziewiczy rejs Titanic. Jaki był finał tego rejsu, piętnastego kwietnia właśnie, wszyscy wiemy.
Williams opuścił feralny statek jako jeden z ostatnich. Wcześniej ocalił jeszcze życie jakiemuś pasażerowi, przebijając się przez zatrzaśnięte drzwi jego kabiny, za co zresztą zebrał ochrzan od oburzonego stewarda. Że niby niszczy własność kompanii White Star. Ironia tego zdarzenia na tyle spodobała się Cameronowi (Jamesowi, nie Davidowi!), że włączył je do swojego filmu.
Kiedy już własność spółki White Star, czyli rozwalone przez Richarda drzwi od kabiny (wraz z framugą, kabiną, korytarzem i całą resztą całkiem skądinąd sporego transatlantyka) spoczęła na dnie Atlantyku, nasz bohater siedział w jednej z szalup i zrzuciwszy przemoknięty futrzany płaszcz, w którym dostał się do wody, czekał na ratunek. Ratunek nadszedł. Po paru godzinach podpłynęła Carpathia i wyratowała kogo się dało, w tym Richarda. Acha, za pamięci: po miesiącu, kiedy natrafiono na tę dryfującą pustą szalupę, tak wrażliwa na puncie mienia kompania White Star zwróciła właścicielowi porzucone w niej po katastrofie futro. W tamtych czasach podpisywało się metki. Taka ciekawostka.
Ale zanim młody Williams mógł się cieszyć z odzyskania płaszcza, miał tymczasem inny, poważniejszy problem. Lekarz okrętowy Carpathii po zbadaniu młodzieńca postawił miażdżącą diagnozę: z jego nóg nic nie będzie, za długo były zanurzone po kolana w lodowatej wodzie, wypełniającej dno szalupy ratunkowej. Odmrożenia są zbyt poważne, konieczna jest amputacja, nie ma rady.
Richardowi nie spodobała się najwyraźniej wizja takiego brylowania w towarzystwie, w której będzie musiał ostro zadzierać głowę do góry, żeby spojrzeć pannie w oczy. No i w tego tenisa lubił grać. Chłopak stanowczo przeciwstawił się więc lekarskiemu autorytetowi, ani myślał dać się skrócić do kolan i mimo groźby gangreny już na okręcie rozpoczął własnego pomysłu „rehabilitację” – co dwie godziny urządzał sobie ostre spacery po pokładzie.
Czy udało mu się w ten sposób uratować nogi? Tak. Już w lecie wygrał swój pierwszy duży turniej tenisowy, mistrzostwa USA w mikście. W 1914 r. wygrał jeszcze singlowy US Open, a potem zaciągnął się na ochotnika do woja i wyruszył (statkiem!) do Europy, bo wybuchła była tam właśnie Wielka Wojna, znana nam obecnie jako I Wojna Światowa. Na froncie chyba też się nie oszczędzał – wrócił z Francji z Krzyżem Wojennym (a to za odwagę dawali, nie za oficerskie imprezki w kantynach) i Legią Honorową na dokładkę. Wrócił, by w 1916 r. po raz drugi wygrać singla US Open i zostać sklasyfikowany jako druga rakieta świata.
To tylko skrót z czterech lat jego barwnego życia, bo po skończeniu 25 lat, jak łatwo się domyśleć, jeszcze grał, wygrywał (między innymi Wimbledon w deblu), działał i udzielał się.
Dobra historia, nieprawdaż? A podobno z każdej dobrej historii płynie porządny morał, tak mówią. Na moje oko, z historii Richarda Norrisa Williamsa Drugiego dałoby się wycisnąć ich kilka. Ale zróbcie to już sami.
[zdjęcie: domena publiczna]