To nie jest, wbrew pozorom, zdjęcie hollywoodzkiej gwiazdy niemego kina. Piękność na fotografii to Vera Renczi, żona i matka. A także, a może przede wszystkim, osoba ciężko chora. Chorowała na ostrą postać zazdrości, którą zresztą usilnie próbowała leczyć. Jako leku używała tritlenku diarsenu, znanego powszechnie pod nazwą arszeniku. Praktykę medyczną prowadziła w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, u siebie w domu. Lekarstwa nie żałowała.
Ale po kolei.
Pochodziła z rumuńskiej części Austro-Węgier, dorastała w bogatej rodzinie. Gdy miała dziesięć lat, umarła jej matka, i od tej pory uwagę otoczenia zwróciły zmiany w charakterze małej Very. Dorastała, piękniejąc z roku na rok, i coraz bardziej lubiła jak coś się działo. Jak to się mówi: lubiła akcję, i to akcję w towarzystwie sporo starszych od siebie mężczyzn. W wieku piętnastu lat uciekała już z domu, naturalnie nie sama. Po jakimś czasie ojciec w końcu się wściekł i zarządził przeprowadzkę rodziny do innego miasta.
To, jak się wydawało, uleczyło sytuację, bo Vera szybko wyszła za mąż i ustatkowała się. Urodziła syna. Mąż, sporo od niej starszy biznesmen, był spokojnym, ciężko pracującym człowiekiem. Lubił wieczorem wychylić kieliszek wina z zasobów swojej piwniczki, a piękna żona – jak się niedługo okaże – umiała mężowi to wino odpowiednio doprawić. Tyle tylko, że ten stateczny przedsiębiorca sączył swój kieliszeczek trochę za późno, bo zbyt późno zdaniem Very zjawiał się w domu po pracy. Piękna żona czuła się zaniedbywana. Mąż wprawdzie coś tam mamrotał o tym, że musi więcej pracować, bo wydatki rodziny w związku z pojawieniem się potomka wzrosły, ale kto by tam brał poważnie takie naiwne wykręty? Wracał późno, zmęczony, musiał więc poświęcać swój czas i energię jakiejś damie, innego wyjścia nie ma, prawda? Rozumowanie logiczne dla każdej kobiety, oczywiste i jedynie słuszne dla kobiety zakochanej. Vera cierpiała. W milczeniu.
Pewnego dnia mąż ów zniknął. Okazującym niezdrową ciekawość sąsiadom Vera wyjaśniła ze łzami w oczach, że zginął w wypadku samochodowym podczas jednej ze swych licznych podróży służbowych. Jak każda kochająca żona odbyła pełną dwunastomiesięczną żałobę. I od razu wyszła za mąż.
Drugi mąż czarnowłosej piękności był dla odmiany młody i przystojny, co samo w sobie stanowiło okoliczność obciążającą. Takim to już na pewno interesują się obce kobiety, a on z pewnością interesuje się nimi, w końcu to facet. Logiczne, co nie? Zatem na sto procent zdradza. QED. I znowu Vera szalała z zazdrości, ale nie były to już ciche, milczące męczarnie dręczonej podejrzeniami kobiety. Dom trząsł się w posadach od małżeńskich awantur i scen, które Renczi urządzała swojemu stanowczo zbyt młodemu i zbyt przystojnemu wybrankowi.
Wszystko ucichło w dniu, kiedy i ten małżonek nagle zniknął. „Uciekł z inną – oświadczyła wszystkim zainteresowanym Vera, znowu przykładnie zrozpaczona. – Porzucił mnie. Ja już od dawna przeczuwałam, że kręci z kimś na boku. I co? Miałam rację.”
Sąsiedzi i znajomi jednak szeptali. Coś im nie pasowało. Dwóch mężów wyparowuje z życia Renczi w tak krótkim czasie? Niby wszystko w porządku, jeden zginął w katastrofie, drugi wybrał wolność, ale jednak coś tu śmierdzi, panie szanowny. Zaczęły krążyć plotki.
Dotarły do pięknej Very i piękna Vera wyciągnęła właściwe wnioski. Machnęła ręką na formalizowanie kolejnych związków (w końcu nie może zniknąć mąż gdy się nie ma męża) i postawiła na czystą miłość. A kochliwa była, że proszę siadać.
Kochała zawsze szczerze, kto by to nie był, naprawdę. Pojemne miała serduszko. Są takie kobiety, wierzcie mi, sam znam. A Renczi dzięki swej niepospolitej urodzie nie cierpiała na brak obiektów, w których mogła lokować swe uczucia. I lokowała.
W ciągu następnych lat w jej życiu pojawiali się różni mężczyźni. Pojawiali się i odchodzili, mimo że w każdym kochała się na zabój. Widać nie spełniali oczekiwań, nie odwzajemniali jej uczucia, okazywali się niegodni zaufania. Żaden z nich nie wszedł już jednak z naszą bohaterką w związek formalnoprawny, więc ich dalsze losy mało kto z nią kojarzył. Z jednym wyjątkiem. Otóż żona pewnego bankiera (Vera nie kochała tylko kawalerów, o nie) była przekonana, że urzekająca czarnulka ma coś wspólnego z przedłużającą się nieobecnością małżonka. Uruchomiła swoje wpływy i pewnego dnia przed drzwiami Renczi pojawili się policjanci z nakazem rewizji w ręku. Podczas przeszukania domu w piwnicy na wino nie znaleziono wina, co zapewne zasmuciło funkcjonariuszy policji, zawsze łasych na darmowego drinka na służbie. Znaleziono natomiast coś innego – wygodny fotel, na którym w wolnych chwilach piękna Vera lubiła sobie posiedzieć i powspominać. I pogawędzić. Nietrudno domyśleć się, o czym tam się rozmawiało. Prawdopodobnie tematami rozmów była miłość, wierność i uczciwość małżeńska. I że cię nie opuszczę aż do śmierci. Zapewne sporo padało również zarzutów niewierności i oskarżenia o niestałość uczuć. Ale z kim Vera odbywała te pogaduchy? Otóż fotel okazał się nie jedynym sprzętem w piwnicy – był otoczony elegancko ocynkowanymi trumnami, w których spoczywały ciała trzydziestu pięciu mężczyzn, wysłanych przez arszenik Renczi do krainy wiecznych łowów. Każda z trumien była porządnie oznakowana imieniem i nazwiskiem swego lokatora; przy okazji odnaleźli się obaj dawno zapomniani mężowie kruczowłosej piękności. I wszyscy byli niewierni! Wszyscy zdradzali Verę na prawo i lewo. No, a w każdym razie mogli zdradzać. A już na pewno chcieli. Renczi wyznała w śledztwie, że po prostu nie mogła pogodzić się z myślą o ich rękach dotykających innych kobiet. Tych samych rękach, którymi obejmowali ją.
Och, pardon, jak się okazało nie wszyscy ci panowie byli jednak za życia kochankami chorej na zazdrość Very: jedne zwłoki należały bowiem do jej kilkunastoletniego syna. Albo szantażował mamusię, że wyjawi jej tajemnicę, albo też Renczi bała się, że zostanie sama, gdy syn dorośnie i się ożeni. Zostawiłby ją wtedy zupełnie samą w świecie pełnym okrutnych mężczyzn, biedną, wiotką kobietę, całkiem wobec nich bezbro… oh, wait.
Zazdrość – szekspirowski zielonooki demon. Może dopaść każdego.
Żywi się praktycznie wszystkim. Plotką, przekręconym słowem, insynuacją, spojrzeniem rzuconym w bok, na inną. Wygląda spod mebli, naszeptuje cichutko do ucha rzeczy od których jeży się włos, pod oczy podsuwa piekielne obrazy. Prowadzi cię po cienkiej, chybotliwej linie niepewności rozpiętej nad czarną przepaścią rozpaczy. Wpija w ciebie swoje zielone oczy i nie spuszcza wzroku, gdy twoje ciało pokrywa się zimnym, lepkim potem. Gdy płucom już brak powietrza kładzie swoje zimne palce na twoim gardle i dodusza jeszcze, uśmiechając się słodko. Nie uciekniesz przed nią – szpony ma długie, a zasięg ramion praktycznie nieograniczony. Zabija powoli, z wyrachowanym okrucieństwem, sama pozostając nieśmiertelną.
Zielonooki demon…
Zieleń. Kolor nadziei i trucizny.
Ciekawe, jakiego koloru oczami patrzyła na świat Vera…
Wypadałoby jakoś zakończyć tę opowieść. No to ją na koniec zepsuję.
Byłaby to piękna (tym specyficznym, fascynującym pięknem mroku), dramatyczno-romantyczna historia, gdyby nie jej finał: w wariatkowie, gdzie naturalną koleją rzeczy Renczi wylądowała, zdiagnozowano u niej jakże prozaiczną schizofrenię.
Czyli w sumie – bez punktów.
[zdjęcie: domena publiczna]