– Smakowało? – zapytał ojciec, ledwo skończyłem wycierać talerz po jajecznicy kawałkiem skórki od chleba.
– Mmmm… – potwierdziłem. I zjadłem ten kawałek. A co.
Wzrok miał wlepiony w jakąś broszurę czy książeczkę, leżącą na stole. Znowu.
– Najadłeś się? – dopytał.
– Jeszcze jak – stęknąłem odsuwając talerz. – Napchałem się jak małe prosię.
Ojciec pokiwał głową z aprobatą.
– To dobrze. Herbatę dopij – powiedział. – I do roboty. Konia osiodłaj.
– Ko…? – zaksztusiłem się herbatą. – Konia?!
– No – przytaknął. I wrócił do studiowania broszury.
Pomilczałem trochę, głównie dlatego, ze mnie zatkało z wrażenia.
Ojciec czytał dalej. Cały był tym czytaniem.
– Co?! – zapytałem, gdy mi już wreszcie minęła afazja.
Podniósł wzrok.
– Mówiłem. Konia. Osiodłaj. – powtórzył, ale dobitniej. Zajrzał do broszury. – A przedtem wyszczotkuj.
I postukał paluchem w tę broszurę. Znowu. Jak zawsze.
– Tu piszą, że konia najlepiej szczotkować po sutym śniadaniu, kiedy człowiek jest i wypoczęty, i najedzony – powiedział. I spojrzał na mnie wyzywająco.
Nie wytrzymałem.
– Jakiego konia?! – wrzasnąłem.
– A mnie skąd to wiedzieć? – wzruszył ramionami. – O tym już nie piszą.
Poskrobał się po głowie.
– Ale tak sobie myślę – zaskrzypiał – że każdy kowboj jakiegoś ma.
W końcu do mnie dotarło o co kaman staremu. Faktycznie, przypomniałem sobie, niedawno ogłosiłem całemu światu, że po długich poszukiwaniach znalazłem wreszcie cel mojego życia, pasję i namiętność. Przeznaczenie. A także, niejako przy okazji, sposób na zarobienie fury hajsu. Czyli zawód. W skrócie: oznajmiłem, że zostanę kowbojem.
Sam chciałem, pomyślałem, no to teraz mam.
– Sam chciałeś – powiedział ojciec. – No to teraz masz. Do roboty. Szczota, siodło.
Zaskoczyło mnie to wszystko. Nie wiedziałem co powiedzieć.
– Ale ja się na tym nie znam… – zaprotestowałem nieśmiało, ale raczej tylko by zyskać na czasie. – W życiu pięknym nic takiego nie robiłem…
– No to co? – przerwał mi oschle.
– No nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać… – próbowałem kluczyć.
Prychnął tylko.
– Chłopie, skoro obrało się kowbojskość jako sposób na życie – tu się wyszczerzył, złośliwiec jeden – jeśli ma się kowbojszczyznę, że tak powiem, na sztandarach, to powinno się też mieć w małym paluszku tak prozaiczną sprawę jak dbanie o rumaka.
Nie protestowałem, więc się nadął, jak zawsze gdy czuje przewagę. Założył nogę na nogę i przystroił twarz w wyraz niezachwianej pewności siebie. I znowu podziubał palcem w leżącą na stole broszurę.
– To abecadło kowbojstwa – wymądrzał się.
– Nie wymądrzaj się – powiedziałem.
– A ty nie marudź – zripostował, jakby tylko czekał aż otworzę usta. – Wyszczotkuj i osiodłaj konia.
– A potem? – zapytałem przerażony.
Zajrzał do broszury. Uśmiechnął się pod nosem.
– Potem się zobaczy.
No to poszedłem. W szafie znalazłem szczotkę, taką do ubrań. Potem pokręciłem się z tą szczotką w ręku trochę po przedpokoju i okolicach, ale konia nie znalazłem. Wróciłem do kuchni.
– Nie ma konia – powiedziałem.
Na twarz starego wypłynął szeroki uśmiech. Poczułem się jak idiota.
– Nigdzie?
Pokręciłem głową.
– To nie osiodłałeś? – dopytał.
Rozłożyłem ręce bezradnie.
– No nie – przyznałem. – Nie było jak.
Ojciec, wciąż uśmiechnięty, pokiwał głową.
– Cipa z ciebie a nie kowboj – powiedział z politowaniem. – Konia nie masz? To żadna sztuka osiodłać konia, jak się go ma.
Uśmiech miał coraz szerszy.
– Ale jak to… – wyksztusiłem. – Nie rozu…
– Hy-hy-hyyyy – śmieje się ojciec. Rzęzi trochę z powodu tej swojej astmy. – Hyyyyyy-hyyy-hyyy… Cipa.
Jeden zero.
Mimo wszystko coś w tej całej sprawie nie dawało mi spokoju.
– Świetnie jesteś zorientowany w moich planach – powiedziałem z przekąsem. – Ale właściwie to skąd wiesz, że podjąłem życiową decyzję o wkroczeniu na ścieżkę kowbojstwa?
Uśmiechnął się z wyższością.
– Od Zosi.
Zosia. Kuzynka, lat osiem, ulubienica mojego starego. Ta to zawsze wszystko wypaple. No jasne.
– Wygadała?
– Wygadała – przyznał ojciec z uśmiechem. – Za czekoladę.
Przygotował się, skórkowany.
Pokiwałem głową z rezygnacją, ale znów mnie coś tknęło.
Zaraz, zaraz, pomyślałem, a ta cholerna gówniara to skąd wiedziała?
– Zaraz, zaraz – powiedziałem – a ta cho… a Zosia to skąd wiedziała?
– Z twojego fejsbuka – zripostował natychmiast. – Miesiąc temu ogłosiłeś się nowym wcieleniem Wyatta Earpa i Jesse Jamesa w jednym. Napisałeś, że wzywa cię szlak. Wiatr we włosach, lasso u siodła, kolty 1861 wersja Navy w kaburach, takie tam pierdolety…
Przełknąłem ślinę.
Stary wykrzywia się jak małpa.
– Na fejsie… – cedzi szyderczo. – Nieźle.
Fak – myślę – fak fak fak.
– Hy-hy-hyyy – śmieje się ojciec rzężąco. – Hyyyyyy-hyyy-hyyy…
Jestem wściekły.
– Fejsbukowy kowboj, niech mnie gruźlica zeżre – ojciec krztusi się od śmiechu. – Co teraz? Strona internetowa? Hyyy-hyyy-hyyy… Może od razu portal? Hyyy-hyyyy…
Dwa zero. Niech to cholera.
Wyśmiał się, wykasłał. Uspokoił. Zamyślił. Paluchami po blacie pobębnił.
– Nie masz więc konia – zatroskał się, dość teatralnie. – Trochę ciężko tak kowboić bez wierzchowca…
I znowu przyszło mi bez słowa rozłożyć bezradnie ręce. Ojciec popatrzył na mnie jakby ze współczuciem. Nagle się rozpogodził.
– Trudno – machnął reką. – Damy radę i bez konia.
– Jak to: damy?! – zdziwiłem się. – Jacy: my?
– Nie jesteś sam – powiedział wesoło, znowu szeleszcząc kartkami broszury. – Nie na darmo masz staruszka, a twój staruszek – łeb. A łeb ma ci on, wierzaj mi, nie od parady. Zaraz coś znajdę.
Pochylił się nad książeczką. Pośliniwszy kciuk przewracał kolejne kartki. Wreszcie znalazł.
– O, mam – ucieszył się. – Tu piszą… eee… piszą, że… że…
Zamilkł, ale zachłannie czytał dalej. W pewnej chwili uniósł brwi w wyrazie zdziwienia.
– No i? – zapytałem niecierpliwie.
Ojciec zamknął broszurę. Delikatnie, powolnym ruchem wygładził kartki i położył na nich dłoń. Popatrzył na mnie smutno, poważnie.
– Mam złe wiadomości, synu mój – powiedział głucho.
– Tak? – zapytałem cicho, pełen najgorszych przeczuć.
– Wierzchowiec prawdziwego kowboja po prostu musi co rano zażyć przebieżki. Bez tego zwiędnie, oklapnie i ogólnie zchabecieje. I potem przy byle wysiłku gotów się – tu zajrzał do leżącej na stole broszury po fachowe określenie – ochwacić.
– A wtedy – znowu zerknął do swojej ściągi – kiszka.
– Kiszka? – zapytałem żałośnie.
– Kiszeczka – potwierdził.
Nerwy mi puściły.
– Ale ja nie mam konia! – krzyknąłem.
Zadumał się, policzek potarł.
– W takim razie sam będziesz musiał podjąć się tej roli – powiedział po chwili głosem, jakim zwykle sędzia ogłasza wyrok śmierci.
Zgłupiałem.
– Jakiej roli?! – nieomal zakrztusiłem się pytaniem.
Popatrzył na mnie przeciągle.
– Roli swojego konia – wyjaśnił jak dziecku. – Wierzchowca. Rumaka.
– Proszę?
– Koń musi być i musi biegać – powiedział twardo. – A jak go nie ma, to trzeba go zastąpić. Albo się jest kowbojem, albo cipą.
– Trzeba? – zapytałem niepewnie – Na pewno tak piszą?
– Nie ma przebacz.
Robię żałosną minę.
– Jak się powiedziało a to trzeba umieć powiedzieć be – mówi ojciec z wyższością. – Czy ty potrafisz powiedzieć be, synu mój?
– Beeee – mówię.
– Hy-hy-hyyy – śmieje się stary. – Hyyyyyy-hyyy-hyyy…
Trzy zero w jednej połowie. Hattrick, i to klasyczny. Naprawdę czuję się jak baran.
Wyszedłem z kuchni trzęsąc się ze złości.
Przyznam jednak, że tą swoją szyderą trochę mi wjechał na ambicję.
Jeszcze zobaczymy, kto tu jest z czego ulepiony – odgrażałem się w myślach. – Zobaczysz prawdziwego twardziela, kowboja z powołania. Ojcze ty.
Ubrałem się w ciepłe i zbiegłem na dół. Pół godziny wokół placu zabaw powinno wystarczyć, w obie strony. Tylko pół, bo bez lonży. I rozgrzewki.
Ruszyłem z kopyta, starając się utrzymać równomierny, niewymuszony kłus. Brał lekki przymrozek, więc z pyska już po chwili zaczęła mi buchać para.
Fajnie – pomyślałem – jak na filmach.
Przy którymś z kolei okrążeniu placu podniosłem głowę i spojrzałem po oknach bloku. Do każdej szyby przyklejona była przynajmniej jedna twarz, z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. Tylko w dwóch oknach nie dostrzegłem nikogo: Starej Kubiakowej i naszym. O ile w pierwszym przypadku wcale się nie zdziwiłem – Stara Kubiakowa obserwowała zawsze dyskretnie, zza specjalnie w tym celu udrapowanej firany – to brak pełnego zwyczajowej dezaprobaty wzroku ojca nieco mnie zaskoczył. Nawet do okna nie podszedł. Twardziel. Albo olał. Pewnie broszura była ciekawsza.
Opuściłem głowę i biegłem dalej. W kółko.
Po dwudziestu minutach okazało się, że przeceniłem swoje siły. Pół godziny kłusowania to dla mnie jednak trochę za dużo. Prawdę mówiąc o mało płuc nie wyplułem. Na nogach trzymała mnie tylko ambicja.
Kiedy wreszcie i ona padła, poddałem się i powlokłem do domu, dysząc ciężko. W przedpokoju zrzuciłem mokre od potu ciuchy i poszedłem do kuchni skorzystać z poidła.
Ojciec podniósł oczy znad broszury, gdy nalewałem sobie wody do szklanki. Spojrzał na mnie jakby mnie widział pierwszy raz w życiu.
– O, powrót człowieka zwanego koniem… – powiedział roztargnionym głosem.
Zgrzytnąłem tylko zębami. Kinoman się znalazł.
Ciężko opadłem na krzesło.
– Tato, ja chyba nie dam rady… – westchnąłem.
– Z czym?
– No z tym kowbojstwem.
Jakby tylko na to czekał. Zaatakował natychmiast.
– No i trzeba było rzucać studia? – powiedział z pretensją w głosie – Miałbyś porządny zawód w ręku.
Nastroszyłem się.
– Dupa tam, takie studia – zaburczałem. – Astronomia korespondencyjnie. Też mi kierunek.
– Dobre studia, nie gadaj – zazrzędził w odpowiedzi. – Rozwojowe. Rodzinne.
– Rodzinne? – zdziwiłem się.
– A żebyś wiedział – powiedział z przekonaniem. – Dziewczynę byś sobie znalazł… One lubią takie gapienie się w gwiazdy.
– Akurat bym znalazł – prychnąłem. – ale chyba nie w naszym mieście. Tu prawie zawsze jest zachmurzone, guzik widać a nie gwiazdy.
Łypnął niedowierzająco.
– Próbowałem, naprawdę – westchnąłem. – Nic z tego. Cały romantyzm idzie w cholerę.
– O, to nie masz dziewczyny? – zmartwił się.
– Przecież mówię, że chmury.
Zapadła kłopotliwa cisza. Przerwał ją ojciec.
– Kicha? – zapytał.
– Kiszeczka – potwierdziłem.
Znowu się zadumał. Długo to trwało.
– No dobrze – ocknął się wreszcie. – Nieważne. Skupmy się na tym co istotne. O narzeczonej pomyślimy jak już zostaniesz kowbojem.
– Pomyślimy? – zapytałem z ironią w głosie. – Znowu: my?
Nie zwrócił uwagi na mój sarkazm.
– Nawet nie będziemy musieli myśleć – oświadczył. – Kandydatki same przylezą, całym stadem. Zobaczysz, jeszcze się nie opędzisz. Za mundurem panny sznurem, za kowbojem panny rojem.
Nic nie powiedziałem, bo i co można na takie coś powiedzieć?
Znowu pomilczeliśmy trochę.
– Skoro już była tu mowa o stadzie – podjął po chwili ojciec. – to wydaje mi się, że natknąłem się na wskazówki dotyczące opieki nad nim.
Wolałem już na wszelki wypadek nawet nie pytać o czym mówi tym razem. On zresztą wcale na to nie czekał. Znowu poszeleścił kartkami broszury.
– O, jest – ogłosił. – Tu jest napisane, że każdy szanujący się kowboj regularnie sprawdza liczebność stada, nad którym sprawuje pieczę.
Zobaczył, że nie pojmuję.
– Stada czyli bydła – wyklarował. – A regularnie znaczy codziennie.
Potarł nieogolony policzek, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał.
– Ciężkie jest życie kowboja – podsumował sentencjonalnie.
– Mi to mówisz? – spytałem głucho, wspominając niedawną przebieżkę wokół placu zabaw.
– Nie martw się – rozpogodził się ojciec. – Na szczęście podają tu sprawdzony sposób na taki rachunek.
– Jaki rachunek? – znowu nie zrozumiałem.
– Codzienne sprawdzanie liczebności trzody – wyjaśnił.
Schylił się nad broszurą i wodząc palcem po tekście wyrecytował:
– „Najlepiej jest szybko przeliczyć nogi i wynik podzielić przez cztery.”
Podniósł wzrok.
– Przeliczyłeś?
Nie odpowiedziałem.
– A-ha, czyli nie – domyślił się ojciec. – No to zasuwaj.
Ruchem głowy wskazał drzwi.
– Na co czekasz? – powiedział surowo. – Do roboty.
Niepewnie podniosłem się z krzesła. Widząc to ojciec rozsiadł się wygodniej, triumfująco zarzucił nogę na nogę. Powachlował się broszurą i spytał głośno, tonem kaznodziei:
– A w ogóle to umiesz ty dzielić przez cztery, synu mój?
Błyskawicznym ruchem wyszarpnąłem mu z ręki broszurę i zerknąłem na okładkę.
Tytuł brzmiał: „Doskonała pani domu: Osiem niezawodnych sposobów jak ugotować idealne jajka na miękko.”
Stoję tak i czuję, że moje już są ugotowane. I to idealnie na miękko.
– Hyyyy-hyyyy… – stary puszcza do mnie oko. – Cztery do zera, co? Hyyyy-hyyy…
Patrzę na niego z wyrzutem.
– Hy-hy-hyyyy – śmieje się ojciec. – Hyyyy-hyyyy-hyyyyy…
[zdjęcie: domena publiczna]